Wieś moja, a w niej … folkowe festiwale

„Wieś moja, a w niej …”

Miasto NIE jest moje, a w nim… muszę siedzieć. Cieszyć się nie górskim powietrzem, a zawiesiną, której stężenie powoduje wzrost wiary w to, że smok wawelski zionie i to porządnie. Cóż zrobić, spytałby klasyk? Ano należałoby udać się ku ucieszce. Ucieszka to połączenie uciechy z ucieczką. Najlepiej realizować ją nie w Tunezjach, nie w Madrytach, ani na żadnych Ibizach, a na wsi polskiej, sielskiej-anielskiej. Wiedzą to doskonale wszyscy zwolennicy małych folkowych festiwali, których, chwała Bogu, coraz więcej.

Ucieszkę rozpoczęłam od Roztocza. Mała wieś Gorajec, do której trafić mogą tylko zapaleni wieśniacy ( krążą plotki, że niektórzy przechrzcili się z zaawansowanych mieszczuchów), położona jest tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Chociaż nie do końca. Gorajca strzeże bowiem XVI-wieczna cerkiew. Jednak nie tylko sacrum wyklucza użycie sformułowania „diabeł mówi dobranoc”, bo Gorajec „dobranoc” nie mówi, a już na pewno nie podczas festiwalu Folkowisko, który odbył się w tym roku już po raz trzeci. Gorajecka noc rozbrzmiewa śpiewami do białego rana (a to ktoś na skrzypkach zabrzdękoli, a to bębniarze siądą w kręgu i zmuszą dziewczyny do tańczenia korowodu, a to ktoś na drumli zadrumli). Zwolennicy kontemplacji zaś siadają przed niewielkim ogniskiem w pobliżu Małej Sceny, żeby móc pomówić o rzeczach ostatecznych, ostatecznie nie zmieniając swoich punktów widzenia. Przy tym ognisku można porozmawiać z twórcami, którzy kiedyś wydawali się tak nierealni, a oto dzisiaj proszę, podajesz grzane wino swojemu idolowi. Ale to tylko noce, a w dzień szereg atrakcji, warsztatów wszelakich, tak że należałoby się rozdwoić albo roztroić, aby móc zażyć wszystkiego po trochu. Fenomenem Folkowiska jest gra wiejska. Wróżę grze miejskiej poważny kryzys, bo w obliczu roztoczańskich stepów i przedziwnych personaży, jakie można spotkać podczas zabawy, nawet ułańska fantazja się poddaje.

Pannonica

Najważniejszym punktem dla mojej galicyjskiej duszy był fakt, że tegoroczna edycja upłynęła pod hasłem „kultury chłopskiej”. Poprzedzona kampanią „Jestem ze wsi”, przerodziła się w manifestację siły chłopskiej podczas koncertu RUTY, która, zaczerpnąwszy pieśni buntów chłopskich, zmiksowała je z siermiężną energią punka, dając niesamowity efekt. Powiem tak: gdyby Szela znał muzykę RUTY, kto wie, jakby ten nasz świat wyglądał.

A tu męcz się człowieku w ciasnym sweterku i błyszczących bucikach, wklepuj dzień
w dzień dane do komputera i ciesz się pieniędzmi, których nie wydasz. Nawet jak będziesz alternatywnym wsiofilem, nic to, bo festiwale folkowe nie nadwyrężają domowych budżetów. Powiedzmy sobie szczerze: 25 zł za trzy dni koncertów podczas festiwalu Pannonica w Barcicach? Dodajmy, jakich zespołów: Kroke, Dikanda, Angela Gabel Trio.

PANNONICA stała się dla mnie kolejnym po Folkowisku festiwalem, na który będę wracać. Tym bardziej, że odbywa się w najpiękniejszym zakątku świata, w którym miałam przyjemność przyjść na świat. Barcice w Beskidzie Sądeckim są rzeczywiście miejscem, gdzie przecierają się karpackie szlaki. Taka też była atmosfera festiwalu: goście z Serbii, Węgier, Słowacji. Do tego wszystkiego Poprad, który jest ostatnią niebieską tasiemką na torciku. Ale dosyć czczej gadaniny, należy jeszcze powiedzieć, że Pannonica ruszyła z miejsca z serią atrakcyjnych warsztatów: etnodizajn, tańce bałkańskie, warsztaty fujarskie (istnieje prawdopodobieństwo, że prowadzący je Michal Smetanka zahipnotyzował swoich warsztatowiczów, bo niemożliwym jest, żeby tyle osób było zachwyconych dmuchaniem w fujarki). Niemożliwe? No cóż, zaczarowane karpackie flety… Do tego coś, czego na wsi zabraknąć nie może, czyli potańcówka
w stodole razem z… Warsaw Balkan Madness. Po którejś godzinie ostrego przytupu zaczęłam atak kichania, przekonana, że ktoś rozpylił gaz pieprzowy. Ale szybko mnie uspokojono: Pani, jaki gaz, to jest ogień! Ano, hej! Mam też swoje przypuszczenia,
że któryś z młodzianów użył starego podstępu na dziewczęta i rozsypał po podłodze pieprz, aby „zaswędziało”, gdzie trzeba. Ale dosyć tych sprośności. Pora pożegnać się z wakacjami i czekać do kolejnych edycji festiwali folkowych.

Ostrzegam, że artykuł nie zawiera lokowania produktu. Zawiera absolutny zachwyt
i całkowite oddanie. Bo gdzie, jak nie w Gorajcu Pan Zielarz będzie codziennie jechać do lasu na rowerze po świeże kurki dla gości, gdzie wieczór opowiadaczy przerodzi się w trzy dni gadaniny, a dzieciaki będą wykupywać swoją wolność u Hrabiny podczas przygotowanej specjalnie dla nich edycji gry wiejskiej? Bo gdzie, jak nie w Barcicach usłyszysz Kroke pod gołym niebem, a napotkany w sądeckim muzeum pracownik krzyknie: ahoj Pannonica!?

Podekscytowana po festiwalu zadzwoniłam do znajomego: Słuchaj, tu są ludzie
z Rabki, z Sanoka, Zamościa, normalnie cały świat się zjechał! W końcu mówi się globalna wioska, a nie miasto, prawda? Skąd ta nagła miłość do festiwali wiejskich? Skąd nagle w narodzie zew ku przodkom? Może warto przytoczyć tutaj słowa Jacka Kleyffa, który po pierwszej wizycie w Gorajcu stwierdził: Tylko w taki sposób może powstawać patriotyzm małych ojczyzn i tylko taki patriotyzm ma dzisiaj sens. Patriotyzm wielki musi się dziś od nowa ulepić właśnie z odnowionych małych, bo stary wielki zgnił od nacjonalizmu.

Ze wsi jesteś, na wieś wrócisz. Ja wrócę. A wy? Przyjedziecie?

Artykuł autorstwa Weroniki Gogoli jest przedrukiem z e-magazynu FUSS. Opublikowano za zgodą autorki i Wydawcy. Cały numer magazynu FUSS znajdziesz tutaj